niedziela, 3 stycznia 2016

Overlord


Świąteczne ferie trwają, zimno na dworze, nuda daje o sobie znać, a ja skaczę od animca do animca 
z prędkością światła, grzejąc tyłek w domu. Wydaję się jakbym narzekała? Nic z tych rzeczy bo nawet jeśli chwilami mam chęć porobić coś bardziej konstruktywnego (no nie wiem, na przykład porobić jakieś notatki do sesji) to szybko uznaję, że po to mam te 3 tygodnie laby aby kompletnie zresetować mózg i spędzić czas na pierdołach. A nie, wybaczcie, anime to serious business.


Na dzisiaj serwuję Overlorda. Bardzo świeżego animca z sezonu letniego ubiegłego roku. Dla mnie jest jeszcze bardziej świeży ponieważ całość skończyłam oglądać dzisiaj, rozkładając seans na 3 dni. Co mnie skłoniło do sięgnięcia po tę serię to po pierwsze, plakat i trailery przy zapowiedziach, a po drugie, postać głównego bohatera. Sam wątek gry nie kręci mnie zupełnie. Hejce SAO bo im dłużej trwało tym większe doły pod sobą kopało (i rym świętokrzyski wyszedł) a na dodatek ja jak ostatni leming brnęłam do końca. Natomiast z Log Horizon dałam sobie spokój po 7 odcinkach. Z racji, że nie widziałam całości to nie oceniam negatywnie, ale z tego co pamiętam jakoś mnie nie porwało. Z Overlordem jest inaczej gdyż omawiany tytuł, na dobrą sprawę, wyłamuje się ze wszelkich stereotypów i tworzy zupełnie nowe spojrzenie na wątek przeniesienia/uwięzienia w grze. Już samo to, że nasz główny bohater jest szkieletorem, a do tego na maksa dolewelowanym bossem i lordem na zamku, miażdży standardowe założenie o śledzeniu losów jakiegoś kmiota ganiającym z mieczem za masą randomowego mięsa armatniego. Drugą rzeczą wartą zauważenia jest fakt, że tak naprawdę mamy do czynienia z realnym światem, którego prawa zostały zaczerpnięte z gry. Jakaś fuzja światów, świat w świecie, whatever. Trzecia różnica jest imo najlepszą, bo powstały w ten sposób nowy świat, nie jest zupełnie tym samym znanym z gry Yggdrasil. Gdyby tak było, nasz Momonga <Lol> zanudziłby się na śmierć. Koleś ma już wybudowany zamek Nazarick, najbardziej uber broń oraz  świtę wiernych i w cholerę potężnych przydupasów sługusów. Straszne nudy. To może by tak podbić se ten nowy świat? Why not – pomyślał Momonga udając się na eksplorację nieznanych terenów.

To ja, Momon... znaczy Lord Ains Ooal Gown!!!

I to właśnie jest w tym wszystkim fajne. Momonga, a potem już Ains Ooal Gown (litości, kto chciałby nazywać się Momonga będąc przerażającym szkieletem xD) porusza się w świecie pełnym niskopoziomowych nowicjuszy, a jak już trafi się jakiś ziom co kozaczy, niczym Facet Jedno Uderzenie, zaraz sprowadza go do parteru. Ponad to, jego ranga początkującego zmyla przeciwników i nie wzbudza podejrzeń innych ludzi. Tak więc fabuła, w dużym uproszczeniu, kręci się wokół eksploracji świata, rzucania się na różne mega trudne questy i prób rozsławienia swego imienia w nowym świecie.

Momonga, Momon, Ains Ooal Gown nie wybija się ze schematów tylko dlatego, że jest dopakowanym szkieletorem. Kolejnym plusem lądującym na jego koncie jest fakt bycia umarłym nie tylko ciałem, ale i sercem. Momonga sam tego nie rozumie, ale wraz z uwięzieniem w grze, stracił jakiekolwiek opory przed zabijaniem ludzi. Nie czyni go to oczywiście bezmyślnym zabójcą, rozrzucającym flaki wrogów dla zabawy. Szkielet myśli, opracowuje dobre strategie działania, wykorzystuje to co ma i … jeśli wymaga tego jego cel, zabija. Co więcej, Momon musi pamiętać, że wszyscy jego podwładni traktują go jako najwyższego lorda i nie byłoby fajnie walnąć przed nimi jakąś gafę. Z motywu takich małych „wtop” wynika wiele, bardzo zabawnych dialogów, kiedy to Momon musi usprawiedliwiać jakoś swoje decyzje lub brak wiedzy na jakiś temat, przy jednoczesnym zachowaniu majestatu lorda.


Podległe Ainsowi demony, ze zwykłych NPCów przeobrażają się w żywe istoty. Zostały one stworzone jako strażnicy poziomów przez członków najpotężniejszej gildii w grze Yggdrasil. Traktują swoich stworzycieli niczym bogów i dlatego każda decyzja byłego członka gildii, którym jest Ains, nawet ta najdziwniejsza, jest dla nich zasadą niepodważalną. Na przedzie tej wesołej gromady stoi Albedo, która… eh, jeśli miałam chęć skończyć przygodę z tą serią po dwóch odcinkach, to właśnie przez nią. Myślałam, że jej postać będzie jakąś mądrą doradczynią czy coś w ten deseń, a ostatecznie dostałam zwykłą d***kę, która w wolnych chwilach leży w komnacie ukochanego szkieleta, przytulając się do poduszki z jego podobizną, tak, poduszki z podobizną szkieleta, tak, to akurat było śmieszne. Jej rywalką w miłości jest wampirzyca Schaltear i w wypadku tejże postaci spotkało mnie pozytywne zaskoczenie. Ubiór lolity nigdy nie wróży nic dobrego (no, prawie nigdy) i fakt, jest to postać z cechami o jakie można by ją podejrzewać – porywcza, złośliwa, przekonana o własnej sile, no ale, dziewczyna ma powody żeby taka być. Co więcej, w openingu widzimy ją walczącą z Ainsem, co dodatkowo podsyca ciekawość widza. Dalej mamy jeszcze wyjątkowo słodkie rodzeństwo elfów Aurę i Marę, skrzydlatego demona Demiurga, którego rola była znikoma (a szkoda bo może być fajną postacią) i Cocytusa przypominającego jakiegoś kleszcza (?). Dużą rolę, na co się wcale nie zapowiadało, odegrała Narberal, czyli jedna z bitewnych pokojówek zamczyska Nazarick. Dodam więcej, to ona dostała jedną z lepszych walk, a takiej rozpierduchy nie powstydziła by się Erza z Fairy Taila.

Podczas podróży, Ains wraz z Nabe spotykają grupę bardzo sympatycznych bohaterów. Każdy z nich dostał godny czas na zaprezentowanie i ich los bynajmniej nie był mi zupełnie obojętny. Postarano się też o całkiem zaskakujący plot twist. Co ważne, wątki powracają i mieszają się ze sobą więc wioska Carne nie jest jedynie jednorazowym przystankiem na drodze Ainsa.  


Grafika by Madhouse. Studio jak zwykle robi swoje i jak zwykle nie zawodzi. Kolory są piękne, żywe, animacja bez zarzutu, smok w CG wyglądał znakomicie. Całość po prostu wygląda bardzo dobrze i chyba nie ma nad czym się tutaj więcej rozwodzić.
Jeśli zaś chodzi o muzykę, muszę roztoczyć tu aurę milczenia. Sama nie wiem, ale nic szczególnego nie zapadło mi w pamięć. To stwierdzenie nie tyczy się openingu, który jest… WOAH! Znakomity! „Clattanoia” zespołu O x T (cóż za chwytliwa nazwa) to mocno rockowy utwór z nutą elektro, trochę koci, szarpany, świdrujący uszy, ale… i tak mogłabym słuchać go w kółko! Dodatkowo wpleciono tam wolniejszy moment, stylizowany na podniosły chorał ku czci lorda. Miazga! Ending L.L.L by MYTH&ROID  jest specyficzny jak sam tytuł wskazuje. Syntezator głosu czy inne sztuczne coś. Nic ciekawego, aczkolwiek arty z Albedo fajnie się prezentują.

Fanów MMORPG nie trzeba zachęcać, ale warunkiem naprawdę świetnej zabawy jest przebrnięcie przez dwa pierwsze odcinki. Ja, jako nie fanka motywu przeniesienia gry do realu miałam ciężki orzech do zgryzienia, ale anime przeszło moją próbę „do trzech odcinków sztuka”. Uważam, że jest to bardzo oryginalna produkcja i na pewno bardzo oryginalne light novel. W końcu ktoś wpadł na pomysł aby odświeżyć nieco konwencje i ugryźć temat od drugiej strony. Humor, akcja, logika i wszystko to bez głupawych nastolatków walczących w imię jakiejś wydumanej idei. Dobry zamysł, dobry plan, dobra sieka, dobry fun. Czuję 100% satysfakcji bo w końcu mogę napisać, że jakieś anime o tej tematyce naprawdę mi się spodobało i z chęcią zobaczyłabym kontynuację. Bezsprzecznie 8/10.       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz