Guilty Crown - próba stworzenia nowego Code Geass okrzyknięta crapem 2012 roku.
Mamy rok 2039. Dokładnie dziesięć lat temu w Tokio wybucha epidemia groźnego wirusa zwanego „Apocalypse Virus”. Od tego czasu Japonia znajduje się pod kontrolą tajemniczej organizacji GHQ. Ouma Shuu jest siedemnastoletnim outsiderem wzdychającym do wokalistki zespołu EGOIST- Inori Yuzurihy. Pewnego dnia, z powodu jakże niespodziewanego zbiegu okoliczności trafia w sam środek konfliktu między GHQ i rebeliantami Funeral Parlor. Poznaje Inori która okazje się jedną z rebeliantek po czym dostępuje zaszczytu ratowania jej z opresji. Shuu stawia czoła wszelkim przeciwnością, otrzymuje „Power of Kings” i propozycje wstąpienia do szeregów rebeliantów. Dźwigając na barkach ogromną odpowiedzialność będzie walczył o nową Japonię u boku uroczego manekina, blondwłosego bisha, przyjaciół i nieprzyjaciół. Chcecie wiedzieć co będzie dalej? Uwierzcie, nie chcecie…
Muszę wylać gdzieś swoje żale sprzed kilku godzin kiedy to ostatni odcinek Guilty Crown dobiegł końca, a ja mogłam nareszcie wstać i przywalić kilka razy głową w ścianę. Z góry przepraszam jeśli będzie zbyt ostro i chaotycznie. Podczas całonocnego sensu czułam jak mózg wypływa mi gdzieś z tyłu głowy i nie zdążyłam go jeszcze pozbierać. Martwiłam się też o koleżankę bo nie byłam pewna czy da radę samodzielnie wrócić do domu. A wszystkiemu jest winne to „COŚ”. To… „Anime”.
Słyszałam, że Guilty Crown to syf. Czytałam ostrzeżenia ale
też masę porównań do Code Geass. Te porównania zaważyły na mojej decyzji
podjęcia serii i… był to największy błąd ever. Do wszystkich którzy myślą tak
jak ja myślałam, mówię:
Uszanuj swoje IQ, czas,
prąd i oczy!
Guilty Crown
to koszmar, góra mułu, przywalony dwiema tonami śmieci, zalegający na wypalonej,
jałowej ziemi koszmar przez który nawet Kubuś Puchatek złapałby za siekierę
odprawiając rytualną wyżynkę głów w Stumilowym Lesie. To 22 odcinki pełne
głupoty, idiotyzmu i żenujących rozwiązań. Tam nic, naprawdę NIC nie trzyma się
kupy. Aż głowa mnie boli kiedy pomyślę, że zrobił to ten sam scenarzysta który
wcześniej pracował przy Geass’ie! Dlaczego to zrobił? Był zdesperowany? Ktoś go
zmusił? Padł ofiarą szantażu i nie miał wyboru? Miał coś na sumieniu i
przełożeni kazali mu wyreżyserować GC pod groźbą podania do opinii publicznej
mrocznych faktów z jego przeszłości. W tym wypadku nawet mem
nie jest wystarczająco wymowny.
No dobra, ale
z czym to się właściwie je? Z niczym i ze wszystkim. Z niczym, bo nie
oglądajcie tego nawet jeśli wasz bohaterski czyn mógłby przyczynić się do
zniwelowania zjawiska globalnego ocieplenia. Z resztą każde odpalenie Guilty
Crow na świecie tylko je przyśpieszy. Ze wszystkim, bo scenariusz pisał nie
tylko scenarzysta ale bez wątpienia maczali w nim palce także jego kolega od
piwa, znajomy z pobliskiego sklepu ze sprzętem RTV i AGD, zaprzyjaźniona
kwiaciarka i jej rodzinka, nieszczęśliwie zakochana koleżanka żony oraz Pan Suzuki-
woźny studia Production I.G- również dołożył coś od siebie. Pan Hiroyuki Yoshino
dał początek czemuś co miało choć trochę przypominać Code Geass, potem włożył
wszelkie zasłyszane pomysły do jednego wora, potrząsnął kilka razy, wysypał i
dopisał resztę scenariusza według kolejności w jakiej się ułożyły. I od cały
sekret. Tak to wyglądało z mojej perspektywy. Motyw ratowania świata,
uciśnionej Japonii, tajemniczej mocy, przeznaczenia, problemy rodzinne, coś co
zakrawa o kazirodztwo, nieszczęśliwa miłość, mechy, psychopaci, cudowne
wskrzeszenia, epidemia, school life. Coś pominęłam? Bez wątpienia tak. Zwyczajnie nie możliwe jest umieszczenie tych wszystkich elementów w jednym miejscu, a jak już komuś się uda, to wychodzi właśnie Guilty Crown.
O bohaterach
nie ma za bardzo co pisać. Prawie każdemu życzyłam szybkiej śmierci licząc, że
w ten sposób moja męka szybciej dobiegnie końca. Są po prostu nijacy, a wszelkie próby nadania
im głębi kończą się fiaskiem. Shuu jest zamkniętym w sobie, zagubionym chłopcem
który po pewnym czasie zmienia się w uzurpatora. Znowu zaleciało Geass’em, ale
o ile Lelouch miał klasę, własną ideologię, a zmiany jego zachowania były w
pełni uzasadnione i zrozumiałe, Shuu zmienia się bo… bo taki pomysł rzucił
dentysta szwagra żony reżysera. A na poważnie, bo jego koleżanka kopnęła w
kalendarz. Też mi nowość -_-‘’ Inori
jest słodka. Muszę przyznać, że design tej postaci jest mega kawaii, uroczy i
ogólnie chciałoby się ją zjeść. Poza tym jest jak łupina po orzeszku ziemnym.
Czasem miauknie coś jakimiś półsłówkami i zrobi zafrasowaną minę. Znalazł się
też ktoś kto za każdym razem wywoływał na mojej twarzy szeroki uśmiech.
Nieśmiertelny blondas psychopata z armii GHQ. Typek umierał tyle razy, że po
czwartym game over przestałam liczyć. Mało tego, miał chyba jakieś rozdwojenie
jaźni. Oczywiście wyjaśnień tego zjawiska brak, przez co zaczęłam się
zastanawiać czy to ten sam koleś. W takiej chwili koleżanka mówiła: "Tak, spójrz na kosmyk między oczami. To on." Z
ważniejszych postaci mamy jeszcze przywódcę rebeliantów Gai’a który lubi od
czasu do czasu dać sobie w żyłę. To trochę mniej napakowana wersja złotowłosego
Thora. Gość wydaje się na początku całkiem niezłą postacią. Miał łeb na karku,
konkretny i biło od niego zdecydowanie. Co się zdarzyło potem, że stał się
najbardziej zwaloną postacią zaraz po Shuu? W sumie to nie umiem tego wyjaśnić.
W sumie to cały jego wątek jak i związek z głównym bohaterem były tak bezsensowne,
że nie umiem wyrazić tego słowami. Zwyczajnie nie kupuje, nie rozumiem i
chrzanie idiotyczny do bólu twist serii.
Plusy, pomyślmy o plusach. Wykopmy je z czarnego dna. Plusy… Wiem! Grafika! Ech, ale co mi po błyszczącej skórce jabłka jak środek stanie mi w gardle niczym ostra kość kurczaka. Na szczęście mamy jeszcze muzykę! Tak, to było coś. Naprawdę szkoda, że tak fantastyczna muzyka została podłożona pod tak lipną serię. Piosenka Inori która przewija się tu i ówdzie w bardziej nostalgicznych momentach brzmi naprawdę ładnie. Openingi super. Endingi trochę w mniejszym stopniu, ale także bije brawo . Kurcze, serio, bardzo żałuje tej muzyki :/ Polecam się przekonać i nie, nie oglądaj serii, przesłuchaj soundtrack :P
Na koniec wyjdę na totalną ignorantkę, muszę jednak napisać, że totalnie nie czaiłam tych wszystkich akcji dywersyjnych rebeliantów, po co było to, po co tamto. Korzyści były przedstawiane na początku a potem i tak wychodziła z tego figa z makiem, a wątki były urywane. Na przykład wielka akcja uwolnienia niebezpiecznego więźnia w worku po kartoflach. Gość pojawił się raz a na koniec oberwał kulkę. Na smutnej historii randomowego brata jednego z kumpli głównego bohatera trochę oko mi poleciało więc też nie wyniosłam z niej zbyt wiele.
Podsumowując, to chyba najgorsza seria z jaką miałam okazje obcować od początku roku. Chociaż może inaczej, to najgorsze anime 2012 które próbowało być twórcze, przemyślane i mieć głębokie przesłanie. Sama nie wiem co jest gorsze. Oglądanie np. takiej Amnesii która z góry jest skazana na klęskę a widz na wyłupanie oczu, czy czegoś co daje nadzieje na dobrą zabawę, a w efekcie wychodzi wielka kupa. Bez wątpienia Guilty Crown zasługuje na swój tytuł "Największego rozczarowania 2012 roku". Gratuluje tak zaszczytnej klasyfikacji, a szefom studia Production I.G polecam wysłać odpowiedzialnych na banicje gdzieś w regiony Motou w Chinach. Małpy na pewno zadowolą się ich twórczością.
Ocena końcowa: 2/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz